Rozdział V
- Czuje się źle, ja się czuje źle rozumiesz? Tonę w oceanie. Na nic mi twoje pocieszenie. Nikt mnie nie rozumie. Bo jednostek wybitnych
nikt nie jest w stanie ogarnąć. Teraz odejdź i zostaw mnie w spokoju. Będę w ciszy kontemplować, to co mnie boli.
Gdy dawałam znaki, gdy chodziłam cały dzień smutna nikt tego nie zauważał... Denerwowaliście się tylko, że nie chcę jeść.
Wymiotować mi się chciało, co tylko przyszła mi do głowy ta zdradziecka myśl. Odrzucenie jest czymś najgorszym na świecie,
ale przez to, że jestem silna psychycznie, poradziłam sobie. Gdybym nie była taką indywidualnością, pogłoski o moim bracie sprawdziłyby
się, tyle, iż wówczas chodziło by o mnie. - zakończyła swój wywód
- Skąd u jedenastoletniej arystokratki taka dojrzałość i dorosłe wypowiedzi? - spytała siebie w myślach jej matka.
***
Klara opuściła pokój modlitewny i wyszła na zewnątrz. Zeszła z kamiennych schodków werandy i bosymi stopami stanęła na mokrej, zmoczonej
rosą trawie. Ach było cudnie. W powietrzu unosił się ten charakterystyczny zapach wieczoru. Parę metrów przed nią była duża, obfita w owoce
śliwa, a tuż obok maliny. Pomiędzy drzewami rozpostarty był hamak. Niewiele myśląc poszła w jego kierunku i usiadłwszy zaczęła się bujać. ,,Co za spokój,
co za cisza, w domu tego nie ma. Lubię być u pastora." - szepnęła sama do siebie. Istny raj. Wystarczy sięgnąć ręką do góry i zerwać najbardziej fioletową,
miekką oraz soczystą śliwkę. Wyciągnąwszy rękę w bok można się uraczyć wspaniałymi, ciemnoróżowymi malinami. Klara zamknęła oczy i rozkoszowała
się chwilą. Wtem poczuła, że ktoś chce się dołączyć do tego hamakowania.
- Teksas! Witaj piesku! - roześmiana powitała psa pastora po czym zaczęła go głaskać, a ten łasił się i merdał ogonem.
Poniekąd zastanawiała się czy nie wrócić, puki nie zorientują się, że jej nie ma, ale niespecjalnie się jej chciało. Jej wątpliwości rozwiała osa, która zaczęła
ją atakować, widocznie dając znak, iż powinna już iść. Nie trzeba jej było długo namawiać, wyskoczyła z hamaka, jak z procy i pobiegła do domu. Na szczęście
nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdyż wszyscy nadal pogrążeni byli w modlitwie.
***
Tymczasem wóz księżnej Ariadny przekroczył granicę Yarmounth. Arystokratka była zachwycona, pięknymi widokami;
zielone drzewa, zadbane drogi i urocze małe domki charakterystyczne dla przedmieści. Niestety jej nastroju nie podzielali
Antek i Jimmy. Wiedzieli, że zaraz zostaną rozpoznani, że trafią do więzienia i tak to się skończy.
- Och jak tu jest pięknie! - ekscytowała się Ariadna. Nie prawdacie?
- Ależ tak... wasza wysokość. - bąknął Antek, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.
Jimmy zerknął na niego pytająco, a ten rzucił mu spojrzenie pełne rozpaczy.
- Wysiadamy! - oznajmił woźnica.
Z ociąganiem i wielką niechęcią w końcu wyszli.
Antek pociągnął Jimmiego za rękaw i poprowadził na stronę. Chwilę później ten drugi zorientował się, że jego kolega
ukradł jakiś pakunek z wozu. Szemrali coś między sobą, lecz na tyle cicho, by przypadkowi przechodnie nie mogli
dosłyszeć sensu ich niecnego planu.
- Na prawdę chcesz to zrobić?
- A co masz jakieś wyjście?
- Rozpoznają nas!
- A może nie! Ja nie chcę do więzienia.
- Dobrze już dobrze, wkładaj.
- Za jakie grzechy, straszne to!
- Za nasze kolego, za nasze...
- Może i nas nie poznają, ale och jakie to uwłaczające! - skrzywił się z niesmakiem Jimmy.
***
- Ona nie może tam iść rozumiesz! Nie może!
- Musi!
- Nie!
- Tak!
- Panie pozwolą, że przerwę...
- Nie pozwolimy!
-... jak to możliwe, że dziecko w tym wieku posunęło się do tak haniebnych rzeczy?
- My same się nad tym zastanawiamy .
- Koniec tych bredni. Rezerwuję termin na przyszłą środę.
- Boże... nie!
***
_____________________________
Ten rozdział z deka różniący się od innych. Krótki i w innej formie.
Ale mam nadzieję, że się podoba :) .
Wakacje zmierzają ku końcowi, ale myślę, że paradoksalnie będzie więcej
czasu na pisanie.
Pozdrawiam
xx