czwartek, 21 sierpnia 2014

Rozdział V

Rozdział V


- Czuje się źle, ja się czuje źle rozumiesz? Tonę w oceanie. Na nic mi twoje pocieszenie. Nikt mnie nie rozumie. Bo jednostek wybitnych
nikt nie jest w stanie ogarnąć. Teraz odejdź i zostaw mnie w spokoju. Będę w ciszy kontemplować, to co mnie boli.
Gdy dawałam znaki, gdy chodziłam cały dzień smutna nikt tego nie zauważał... Denerwowaliście się tylko, że nie chcę jeść.
Wymiotować mi się chciało, co tylko przyszła mi do głowy ta zdradziecka myśl. Odrzucenie jest czymś najgorszym na świecie,
ale przez to, że jestem silna psychycznie, poradziłam sobie. Gdybym nie była taką indywidualnością, pogłoski o moim bracie sprawdziłyby
się, tyle, iż wówczas chodziło by o mnie. - zakończyła swój wywód
- Skąd u jedenastoletniej arystokratki taka dojrzałość i dorosłe wypowiedzi? - spytała siebie w myślach jej matka.

***

Klara opuściła pokój modlitewny i wyszła na zewnątrz. Zeszła z kamiennych schodków werandy i bosymi stopami stanęła na mokrej, zmoczonej
 rosą trawie. Ach było cudnie. W powietrzu unosił się ten charakterystyczny zapach wieczoru. Parę metrów przed nią była duża, obfita w owoce
śliwa, a tuż obok maliny. Pomiędzy drzewami rozpostarty był hamak. Niewiele myśląc poszła w jego kierunku i usiadłwszy zaczęła się bujać. ,,Co za spokój,
co za cisza, w domu tego nie ma. Lubię być u pastora." - szepnęła sama do siebie. Istny raj. Wystarczy sięgnąć ręką do góry i zerwać najbardziej fioletową,
miekką oraz soczystą śliwkę. Wyciągnąwszy rękę w bok można się uraczyć wspaniałymi, ciemnoróżowymi malinami. Klara zamknęła oczy i rozkoszowała
się chwilą. Wtem poczuła, że ktoś chce się dołączyć do tego hamakowania.
- Teksas! Witaj piesku! - roześmiana powitała psa pastora po czym zaczęła go głaskać, a ten łasił się i merdał ogonem.
Poniekąd zastanawiała się czy nie wrócić, puki nie zorientują się, że jej nie ma, ale niespecjalnie się jej chciało. Jej wątpliwości rozwiała osa, która zaczęła
ją atakować, widocznie dając znak, iż powinna już iść. Nie trzeba jej było długo namawiać, wyskoczyła z hamaka, jak z procy i pobiegła do domu. Na szczęście
nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdyż wszyscy nadal pogrążeni byli w modlitwie.

***

Tymczasem wóz księżnej Ariadny przekroczył granicę Yarmounth. Arystokratka była zachwycona, pięknymi widokami;
zielone drzewa, zadbane drogi i urocze małe domki charakterystyczne dla przedmieści. Niestety jej nastroju nie podzielali
Antek i Jimmy. Wiedzieli, że zaraz zostaną rozpoznani, że trafią do więzienia i tak to się skończy.
- Och jak tu jest pięknie! - ekscytowała się Ariadna. Nie prawdacie?
- Ależ tak... wasza wysokość. - bąknął Antek, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.
Jimmy zerknął na niego pytająco, a ten rzucił mu spojrzenie pełne rozpaczy.
- Wysiadamy! - oznajmił woźnica.
Z ociąganiem i wielką niechęcią w końcu wyszli.
Antek pociągnął Jimmiego za rękaw i poprowadził na stronę. Chwilę później ten drugi zorientował się, że jego kolega
ukradł jakiś pakunek z wozu. Szemrali coś między sobą, lecz na tyle cicho, by przypadkowi przechodnie nie mogli
dosłyszeć sensu ich niecnego planu.
- Na prawdę chcesz to zrobić?
- A co masz jakieś wyjście?
- Rozpoznają nas!
- A może nie! Ja nie chcę do więzienia.
- Dobrze już dobrze, wkładaj.
- Za jakie grzechy, straszne to!
- Za nasze kolego, za nasze...
 - Może i nas nie poznają, ale och jakie to uwłaczające! - skrzywił się z niesmakiem Jimmy.

***

- Ona nie może tam iść rozumiesz! Nie może!
- Musi!
- Nie!
- Tak!
- Panie pozwolą, że przerwę...
- Nie pozwolimy!
-... jak to możliwe, że dziecko w tym wieku posunęło się do tak haniebnych rzeczy?
- My same się nad tym zastanawiamy .
- Koniec tych bredni. Rezerwuję termin na przyszłą środę.
- Boże... nie!

***

_____________________________

Ten rozdział z deka różniący się od innych. Krótki i w innej formie.
Ale mam nadzieję, że się podoba :) .
Wakacje zmierzają ku końcowi, ale myślę, że paradoksalnie będzie więcej
czasu na pisanie.
Pozdrawiam
xx

niedziela, 3 sierpnia 2014

Rozdział IV

Rozdział IV

 Ale... ja nie chcę! - lamentowała mała Sylwia. - W życiu nie wyjdę w tym na widok publiczny!
Jej matka spojrzała z wyraźną irytacją i rzekła:
- Nie mam dla ciebie nic innego, musisz ubrać tą sukienkę, jest praktyczna i skromna.
- Jest ohydna . - wywróciła oczami
- No, no tylko bez takich gestów, bo ojca zawołam!
- Taty nie ma i nie będzie, dobrze o tym wiesz. - wycedziła Sylwia.
- Eh... doprowadzasz mnie do rozpaczy swoim zachowaniem. Spójrz na Elvina i Harolda,
pomimo, że to chłopcy, to i tak są po stokroć grzeczniejsi od ciebie. - zganiła ją mama.
- To się mnie wyrzeknij! - burknęła pod nosem, po czym udała się do swojego pokoju.
Miała już w głowie uknuty plan. Postanowiła zemścić się na ojcu, za to, że upokorzył ją
poprzez zbicie pasem. Z początku chciała mu dosypać do zupy sproszkowaną papryczkę chili,
ale po pierwsze nie wiedziała gdzie takie coś zdobyć, a po drugie zdecydowała się na coś bardziej wysublimowanego. Był jej jednak potrzebny ktoś jeszcze. Gdyby to było w Yarmounth, poprosiłaby Klarę, swoją najlepszą przyjaciółkę. Chociaż... zawsze jej się obrywało od rodziców i babki za zabawę z małymi Greenami. Uważano ich za "gorszych" i biedniejszych. Arystokraci mieli swój cholerny honor. Te słowa słyszała zawsze jako argument na wszystko. W ten sposób biedna Sylwia musiała się bawić wyłącznie ze swoimi braćmi, których szczerze nie znosiła. Nierzadko obrywała od nich, a wyzwiska i kpiny były już na porządku dziennym. No tak, przecież oni się lepiej uczą! Wszystko im wolno.
Surowe wychowanie i wieczne bezsensowne zakazy sprawiły, że Sylwia wyzbywając się swojego dzieciństwa, stała się osobą cyniczną i wyrachowaną. Jedynie książki były dla niej ucieczką od rzeczywistości. Przenosiła się w lepszy, wymarzony świat z bajki, gdzie w końcu mogła odpocząć i pobyć chwilę małą dziewczynką.
Tak też zrobiła i w tej chwili. "Po co by tu sięgnąć..." - zastanawiała się. Wybór padł na Romea i Julię, dramat, bo dramat, lektura, bo lektura, ale zawsze czytanie jej podtrzymywało Sylwię na duchu.
- Oni mieli jeszcze gorzej niż ja! - rzekła sama do siebie i zaczęła czytać.

***

Tymczasem ze wschodu zaczęły się zbliżać czarne chmury. Zasłoniły słońce i okryły dom państwa Greenów rozległym cieniem. Mogło to oznaczać tylko jedno... znowu problemy z ojcem. Klara już nie wiedziała co ma robić. Zamknęła się w swoim pokoju, lecz na niewiele się to zdało. Zewsząd słychać było krzyki i wyzwiska. Tym razem poszło o to, że mama nie zdążyła na czas przygotować obiadu. No przecież ojciec przyszedł z pracy, "należało mu się". Tak, tak jemu to się zawsze wszystko należy- myślała ze złością Klara.
Ni stąd ni zowąd przyszedł jej do głowy dziwny pomysł. Postanowiła upozorować swoją ucieczkę z domu. Niewiele myśląc spakowała wszystko co miała, to jest, trzy sukienki, parę butów, wstążki i pluszowego misia i zawiązując to wszystko w worku, po cichutku zeszła na dół. Rodzice awanturowali się akurat w salonie, więc spokojnie mogła wyjść na dwór. Udała się w kierunku lasu, bo nie miała pomysłu, gdzie też wybierają się najczęściej uciekinierzy. Szła przez chwilę ścieżką, po czym zboczyła ze szlaku i weszła w gęstwinę. Maszerowała dłuższy czas, aż rozbolały ją nogi. Przycupnąwszy na pniu, rozglądnęła się wokół. Wszystkie drzewa takie same, a na dodatek panuje półmrok, gdyż w tym miejscu las jest już tak gęsty, że tylko nieliczne promienie słoneczne przedostają się do dolnych partii.
- Boże! Boję się zabierz mnie stąd. Teraz moja ucieczka nie jest tylko pozorowana, moje zaginięcie stało się faktem. To nie tak miało być. Daj mi jakiś znak! - modliła się żarliwie, popadając w coraz większy strach.
Wtem dało się usłyszeć z daleka jakiś turkot. W miarę upływu czasu Klara rozpoznała, że to słychać powóz ciągnięty przez konie. Hałas wzmagał się. "Gdzieś tu musi być droga"- wywnioskowała dziewczynka.
Zdecydowała się podążać za głosem. Przeszła parę metrów w prawo, a gęstwina przerzedziła się. Widziała już drogę. "Dzięki ci Boże" - szepnęła, po czym zaczęła biegnąć za oddalającym się powozem. Nie chciała krzyczeć" stop zatrzymaj się" , bo nie wiedziała kto to. Wiedziała tylko jedno... ktokolwiek by to nie był będzie mieć problemy i to duże. Na pewno ten ktoś powie jej ojcu o wszystkim.
" Ach jaka ja jestem głupia najpierw myśli potem mówię!" - zganiła siebie samą Klara.
Przyjrzała się lepiej sylwetkom osób na powozie... jakiś woźnica, piękna pani i... zaraz! To Antek i Jimmy jej sąsiedzi! Co oni tu robią? Wszyscy ich szukają, bowiem dzielnicowy odkrył już, że to oni podpalili dom stróża Lincolna. Sami siebie zdradzili zostawiając kurtki w schowku na narzędzia. To nic nowego, że nie są oni zbyt bystrzy, ale żeby byli przestępcami, w głowie się nie mieści!
Dorożka oddalała się coraz bardziej, aż w końcu zniknęła za drzewami. "Moja ostatnia szansa zmarnowana"- westchnęła dziewczynka, jednakże nie rozpłakała się. ,,Nie jeszcze nie teraz, muszę być silna".
Klara ponownie usiadła na tym samym pniaku i zastanawiała się co zrobić jak już wróci. Donieść, czy nie, zdradzić czy ukryć. Przecież ci młodzieńcy powinni już dawno siedzieć w więzieniu, a nie podróżować sobie z pięknymi damami. Ale któż jej uwierzy- 11 letniej dziewczynce...
Zaczęło się jej już nudzić, więc coby nie czuć się samotnie zaczęła przemawiać do siedzącego na drzewie ptaka.
- Co mam robić?
- Ćwir, ćwir
- Iść do domu czy zostać?
- Ćwir
- Na pewno?
- Ćwir, ćwir, ćwir
- Och denerwujesz mnie, ty nic nie rozumiesz!
Zirytowawszy się swoim rozmówcą z afektem kopnęła w kamień, a ten przeleciał parę metrów i uderzywszy w coś wywołał salwę popiskiwania.
Zaaferowana Klara wstała by zobaczyć w co trafiła. Klęknęła koło drzewa, a jej oczom ukazało się gniazdo z małymi ptaszkami. Że też ich wcześniej nie zauważyła! Na jej twarzy malowało się poczucie winy. "Biedne ptaszki, przepraszam! Wiecie... ja też mam problem, mnie też rodzice odrzucili i wylądowałam tak jak wy na ziemi, na samym dnie... lasu. Rozumiem was. Ale przepraszam, mnie przynajmniej nikt niczym nie rzucił... na razie. Wezmę was ze sobą.
Wtem rozległo się zewsząd wołanie: "Klara, Klara, gdzie jesteś? Wracaj!" .
- Och nie, to mój starszy brat Karol! Muszę uciekać, wybaczcie moje ptaszki" - szepnęła z bojaźnią, po czym odłożyła ptaki na ziemię i pognała co sił w nogach w kierunku przeciwnym niż ten, z którego dochodził głos.

***

- Na prawdę chcesz to zrobić?
- A co masz jakieś wyjście?
- Rozpoznają nas!
- A może nie! Ja nie chcę do więzienia.
- Dobrze już dobrze, wkładaj.
- Za jakie grzechy, straszne to!
- Za nasze kolego, za nasze...